dom

Pierwszy pełny dzień w Window of Life Babies Home właśnie trwa. Co czuję? Samą radość!

 

Podróż przebiegła bez problemu. Najgorszy, stwierdziłam, jest moment przed wyjściem. Świadomość, że masz założyć tę wieżę udającą plecak na plecy i dopełnić całości drugim plecakiem z przodu. Gdy już się to zrobi, to włącza się motorek i sunie do celu. W matatu i później w autobusie z Kampali do Masindi spotkałam samych serdecznych ludzi. Kampala też mnie nie przeraziła tak, jak poprzednio. Był tłok, był hałas, był bałagan ale taki już… oswojony. A w Masindi jest po prostu jak w domu.

 

Na przystanku autobusowym szukałam boda boda, którego poproszę o zawiezienie mnie do Window of Life. Zawsze proszę tych, którzy do mnie nie krzyczą, patrzę w oczy i podchodzę sama. Takiego właśnie boda o dobrym spojrzeniu wybrałam wczoraj, przywiązaliśmy wieżę za moimi plecami i ruszyliśmy do Kihande. Opowiadał mi po drodze, że znał kiedyś dziewczynę z tego domu, że miała jego numer telefonu i dzwoniła czasem, by ją podwiózł. Dla kierowców to cenny kontakt, zarabiają tym na życie i im więcej kursów i pewnych klientów w ciągu dnia, tym lepiej. Ze smutkiem zakończył swoją opowieść słowami ‘And then she went back home…’ („A potem wróciła do domu…”). Gdy rozpakowywaliśmy się pod bramą spojrzałam jeszcze raz na jego twarz i mnie olśniło. Zapytałam, jak ma na imię. Tak, ta dziewczyna to byłam ja. Nie poznaliśmy się od razu, bo widzieliśmy się głównie w nocy. Widzicie jednak jaka to magia, że znów go wybrałam. Na imię ma Muzamil.

 

Dni ostatnie pełne są po prostu czystej radości. Dzieci mnie pamiętały, nie musieliśmy przełamywać żadnych barier, tak jakby nie było w ogóle tej kilkumiesięcznej przerwy. Judith chodzi już prawie samodzielnie, Bubu mówi (głównie w lunyoro), Promise piecze babki z piasku (dzisiaj zrobiła dla mnie jedną), Hope twierdzi, że chyba mnie rozpoznała. Nie wiem, ale wczoraj dużo się przytulałyśmy. Wypiłam u Pana Mansura świeży sok z mango i dyskutowaliśmy o polskiej polityce.

 

W mieście znajomi cieszą się na mój widok, pierwsze powitania już za nami.

 

Poza tym, pada, teraz przeważnie w nocy. Jest ciepło ale nie upalnie (wczorajszy dzień podróżny minął nawet bez słońca). Nie chciało mi się dziś rano podnosić z łóżka, wściekłe indyki obudziły mnie przed siódmą (gilganiem oczywiście, nie bezpośrednim atakiem). Ciocie otrzymały wczoraj prezenty – sukienki i biżuterię. Skakały, dosłownie, z radości. Nie wszystkie dziewczyny udało mi się mieć na zdjęciu, może jeszcze się uda. Dziś przekazałam Marii pieluchy dla Promise (rozmiar idealny!), szczoteczki i pasty do zębów (dziękuję, pani Kiingo!), maszynkę do strzyżenia, lekarstwa, bandaże, kremy. Niedługo przyjdzie czas na granie w nowe gry i inne aktywności z dzieciakami. Póki co dzieje się tak dużo, że ciężko mi to ogarnąć (a może to tylko we mnie się dzieje, bo obiektywnie chyba nie).

 

Dziękuję Wam bardzo za Waszą pomoc i wsparcie. Wsparcie finansowe przekażę Marii wkrótce i okazuje się, że najprawdopodobniej już mamy cel, na który pieniądze przeznaczymy. Szykuje nam się coś nowego w Window of Life, opowiem Wam o tym już niedługo. Jesteśmy wszyscy bardzo podekscytowani!

 

 

PS. Obiecuję więcej zdjęć. Znów mam problem z cykaniem od początku, poprawię się!

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *