Mieszkałem w Nyabyeya – historia Zbigniewa Kwiatkowskiego

Urodziłem się na Wołyniu, bardzo blisko przedwojennej granicy z Rosją. Rodzina moja została wywieziona (10 lutego 1940 r.) w głąb Rosji. Po tak zwanej “Amnestii” w 1941 r. staraniem moich rodziców przedostaliśmy się do Kirgistanu, gdzie ojciec został powołany do Polskiego Wojska. My po paru miesiącach oczekiwania na wieści od niego, bezskutecznie, przeszliśmy piechotą do nowoprzybyłego oddziału polskiego w Błagowieszczance (Dżalalabad, po przeciwnej stronie rzeki Kugart). Stąd wyjechaliśmy z wojskiem do Iranu.

Dalej dzisiejszy Pakistan (Karaczi), okręt do Mombasy (Kenia), pociąg do Namasegali (z pamięci), barka rzeczna do Port Masindi, ciężarówka do Osiedla. Miałem sześć lat i chociaż podróż z Mombasy na miejsce była męcząca (specjalnie płynąc przez jezioro Kyoga w bardzo gorący dzień przed Wigilią) to patrząc z pociągu na krajobraz i obfitość zwierzyny, pełna emocji i zainteresowania.

Wigilia powitała nas paleniem okolicznej trawy. Po krótkim pobycie w przejściowym domu przenieśliśmy się na północną (dolną) ulicę piątego obozu. Tu zaznaczę, że potocznie zwaliśmy poszczególne części “obozami” a nie, jak w paru wspomnieniach, nazwami polskich wiosek przedwojennych.

Mapa obozu w Nyabyeya, rys. Zbigniewa Kwiatkowskiego

Życie było bardzo podstawowe ale po głodówce w Rosji – wspaniałe. Uganda dla mnie, mimo malarii, to bardzo wesołe wspomnienia. Patrząc na roześmianą twarz pani przyjaciółki [mowa o Gorreti Kasemiire na zdjęciach z polskiego Kościoła w Nyabyeya] przypomniało mi się, jak weseli i przyjacielscy byli ludzie tej okolicy. Jako mały chłopak nieraz siedziałem i patrzyłem, jak starszy mężczyzna robił strzały. Nie byliśmy mu zawadą, z niezmierną cierpliwością pokazywał nam wszystkie szczegóły. Uganda i jej ludność w okolicy Osiedla, las na północ, to “raj” moich wczesnych lat. Chociaż wyjeżdżaliśmy by połączyć się z ojcem w U.K, to opuszczałem Osiedle ze smutkiem. W tym czasie wszystkie drogi w okolicy i do Kampali były polne, dopiero na przedmieściu stolicy zaczynał się asfalt.

Z Osiedla wyjechaliśmy paroma autobusami około drugiej nad ranem. Podróż upłynęła łatwo aż do późnego rana kiedy pękła chłodnica naszego pojazdu i musieliśmy czekać parę godzin na przybycie pomocy. Rezultatem tego opóźnienia był przymus jechania aż do Mukono, by dołączyć do pociągu, który pierwotnie czekał na nas w Kampali. Dalsza podróż również została przerwana w Tororo, gdzie wykoleił się poprzedni pociąg. A most w Jinjy przejechaliśmy siedem razy nim dodatkowa lokomotywa przeciągnęła nas do następnej stacji!

Przez całą podróż do Mombasy spisywałem nazwy i wysokości nad morzem każdej stacji. Niestety straciłem tę listę gdy wziąłem ją do mojej następnej, już angielskiej, szkoły. Naturalnie posiadam szereg zdjęć z tych lat, nawet jedno ogólnego widoku Osiedla ze szczytu góry Nyebyeya (“Wandy”). Żałuję, że nie bardzo dobre.

Niestety nigdy nie odwiedziłem miejsca dawnego Osiedla. Ostatecznie przestało istnieć w 1950 r. Kontakt z dawnymi przyjaciółmi? Przeważnie urwał się w latach pięćdziesiątych. Z tych na fotografii: Janewiczowie osiedlili się we Francji, Marysia w U.K, Strapkowie też w  U.K, Maria Marzec (miała dwoje dzieci, oprócz Danusi był Zbigniew, 17 lat), której mąż Stanisław był przedwojennym policjantem, zdaje się wyjechała do Polski, Andrzej, którego nazwisko (wstydzę się) zapomniałem, do U.K, Danusia do U.K (pomyłkowo była brana za moją siostrzyczkę), Zofia Karocka, bardzo lubiana przez uczniów, do U.K. Paru ludzi na ogólnych zdjęciach już z U.K [udało się] do Australii, kierownik przędzalni chyba do Polski, bo rozpoznał go jego wnuk na portalu “Afryka Inaczej”. Zamieściłem tam krótki opis Osiedla. Ujemnych wydarzeń nie pamiętam, ale muszę wspomnieć, że Brytyjska Administracja Ugandy “nie zachęcała do kontaktu“ z okoliczną ludnością. Ludnością, która była bardzo przyjacielska i wesoła. Pamiętam dobrze Dominika, około trzydziestoletniego, który prędko nauczył się podstaw języka polskiego. Regularnie chodziliśmy na rynek w Nyabyeya i do sklepu na terenie Hinduskiego Tartaku, na drodze do Butyaby. Całodzienna wycieczka i bolące nogi. Przyznam, że nie lubiłem stosunku Hindusów do ludności.

Najpiękniejsze wspomnienia? Wiosna, las, trawa słoniowa, wspaniałe owoce (banany i mango o niezapomnianym smaku), wolność hasania po całej okolicy, strumyczek z żółwiami niedaleko miejsca, w którym teraz znajduje się Church of Uganda (prawa strona przy końcu prostej drogi od Kościoła), strumień wypływający z lasu na północ od Osiedla, który skręca w prawo i płynie wzdłuż drogi za zakrętem kolo Church of Uganda, chłód ofiarowanej wody gdy jako mali chłopcy, zgrzani, zachodziliśmy do najbliższego domku. Niepowtarzalna wolność młodziutkich lat w pięknym otoczeniu. Tu wspomnę, że jednak nękała nas malaria. Nie zaliczam tego do wydarzeń. W teorii na tej wysokości nie powinno być roznoszących ją komarów, ale widocznie komary o tym nie wiedziały, bo chorowałem parę razy.

Dzień zaczynał o siódmej. Śniadanie i do szkoły (6 dni w tygodniu) na ósmą. Nauka, na zmiany, trwała od ósmej do dwunastej, pierwszej. Naturalnie braliśmy też zadania do domu. Szkoły: powszechne, gimnazjum, liceum i szkoła handlowa były prowadzone przez polskich nauczycieli na wzorze przedwojennym i stały na wysokim poziomie w stosunku do szkoły angielskiej, do której poszedłem po przyjeździe do U.K. Wracając do zdjęć, Helena Rozbicka wyjechała do Australii lub Nowej Zelandii.

Opieka lekarska była Polska. Z pamięci: głównymi lekarzami byli Sadowski i Zielińska, siostry i pielęgniarki – Polki.

Ogólnej integracji [ze społecznością lokalną] nie było. Zawsze przyjazne stosunki i wzajemne kontakty drużyn harcerskich. Brat mój Tadeusz był sekretarzem Drużyny Harcerskiej pod koniec naszego pobytu.

Kultura ludności w mojej pamięci z tych czasów: pracowitość, wesołość (potańcówki w każdą niedzielę, słychać było śpiewy przez  całą noc do rana), skromność ze schludnością wnętrz domków i, patrząc wstecz, umiejętne obchodzenie się z ekologią. Pamiętam też zdolność używania wszystkiego, bez marnotrawstwa. Mam nadzieję, że ten stosunek do przyrody nie zanikł.

P.S. Zapomniałem wspomnieć setki przepięknych motyli i łagodne ciepło po deszczu w “wiosennej porze”. Ogromny kontrast do suchej i dymnej “zimy”.

Pan Zbigniew skontaktował się ze mną na początku grudnia 2016 roku zostawiając komentarz pod wpisem o polskim Kościele w Ugandzie. Wymieniliśmy maile, których efektem jest powyższa opowieść. Pan Zbigniew mieszka obecnie w Wielkiej Brytanii. 

Bardzo dziękuję Panu za podzielenie się pięknymi wspomnieniami. Wiele z osób, które je przeczytają będzie mogło spojrzeć na Ugandę Pana oczami, ja zaś dzięki nim widzę ją znów mimo, że jestem dziś od niej tak daleko. 

Ilu z mieszkających w Nyabyeya Polaków żyje gdzieś w różnych zakątkach świata? Tego nie wiemy, ale spotkanie Pana Zbigniewa pokazuje, że w tym wielkim świecie możemy się czasem w cudowny sposób odnaleźć.

Czytając Pani artykuł tylko mogę raz jeszcze podziękować w imieniu tych, którzy tam żyli, a w większości już odeszli. – napisał do mnie Pan Zbigniew w mailu z 28 lutego 2017 r.

To my, panie Zbigniewie, dziękujemy.

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *