pierwszy wolny wieczór

Tak naprawdę nasze wieczory nie są bardzo zajęte. Kiedy dzieci są już w łóżkach (zależnie od dnia, zwykle około ósmej) możemy robić co nam się żywnie podoba. Zwykle żywnie podoba nam się pograć w karty lub po prostu pogadać, ale myślę, że zadziałały tutaj mechanizmy podobne do tych, które działały na mnie w Entebbe. Chcesz zostać tam, gdzie czujesz się dobrze i bezpiecznie. Tak czujemy się wszyscy w Window of Life i choć za dnia nie mamy problemu z poruszaniem się po mieście – w nocy sprawa przedstawia się trochę inaczej. W nocy zapala się światełko wzmożonej ostrożności. Dlatego też, mimo iż wszyscy jesteśmy młodzi i przyzwyczajeni do wielkomiejskiego trybu życia, nikt z nas nie tęsknił do tej pory za wieczornym wyjściem. Do czasu pojawienia się Marty i Rika.

 

Marta i Rik poderwali nas do bycia normalnymi, młodymi ludźmi już w drugim dniu swojego pobytu. Jako że Rik jest aktywnym graczem i wielkim fanem rugby (zmyliłam Was w poprzedniej wiadomości bo myślałam, że nikt z nas na rugby się nie zna), udaliśmy się do miasta na mecz. Okazało się, że istnieje w Masindi coś poza tymi kilkoma ulicami, które znamy. Istnieje na przykład ulica, którą Marta nazywa party street, a przy której znajdują się bary i coś na kształt dyskotek. Zgodziliśmy się wszyscy, że bar, w którym przyszło nam spocząć wygląda bardzo europejsko. Gdyby wyjąć z niego plastikowe, białe krzesła i odwrócić proporcje muzungu i tutejszych – całkiem polski bar byśmy otrzymali, taki z większego miasta.

 

W barze wisiały trzy telewizory, każdy z nich z nastawionym meczem piłki nożnej (ugandyjczycy są jej wielkimi fanami, bardzo kibicują drużynom niemieckim – jeśli nawet nie pamiętają, że Jan Paweł II był Polakiem, to na pewno skojarzą cię z Lewandowskim). Rik przeforsował nasze rugby i otrzymaliśmy coś na kształt własnego telewizora, bo nikt poza nami nie był tym meczem zainteresowany. W sumie nie był nim zainteresowany nikt poza Rikiem. Czas meczu spędziliśmy więc przy piwie (jedno z lepszych lokalnych nazywa się Nil) i pogawędkach, porozmawialiśmy też z kilkoma tutejszymi. Ostatnim punktem naszego wieczoru była kolacja w restauracji prowadzonej przez staruszkę z Wielkiej Brytanii. To bardzo przyjazne miejsce (za czasów Agaty przyszło mi wypić tam całkiem dobrą kawę), jak dla mnie w porównaniu do reszty tak uporządkowane, że od razu widać europejską rękę. Zjadłam więc w Ugandzie indyjskie żarcie. Całkiem, muszę powiedzieć, dobre.

 

Trochę obawiałam się powrotu do domu (choć nie mamy do niego daleko) szczególnie, że ostatnio słyszeliśmy o kilku napadach w okolicy. Nie było jednak czego się bać. Pierwsze wyjście wieczorne możemy więc zaliczyć do bardzo udanych.

 

To, czego musimy się nauczyć to negocjowanie cen i stawianie na swoim. Jeszcze przed przyjazdem Marty ciocie uświadomiły mi, jak absurdalne kwoty zapłaciłam za niektóre rzeczy (na przykład ugandyjską kartę do telefonu), a Marta i Rik twierdzą, że standardowa muzungu price (cena dla białych) przewyższa normalną cenę mniej więcej dziesięciokrotnie. Targowanie się jest tutaj na porządku dziennym, robią to wszyscy. Dyskusje przy zakupach są czymś naturalnym. Ja w Polsce targowałam się bardzo rzadko, tym trudniej mi robić to tutaj jako muzungu i w obcym języku. Ale próbować trzeba, bo inaczej zbankrutujemy.

 

Powoli szykujemy świąteczne kartki, które z początkiem listopada wyślemy w świat do wszystkich, którzy wsparli w tym roku Window of Life. Będą piękne – tworzone wspólnie przez nas i dzieci. Być może uda nam się przygotować też świąteczne przedstawienie.

 

Pora deszczowa rozgościła się w Ugandzie na dobre. Deszcz pada codziennie, wybierając sobie coraz gorsze (z naszego punktu widzenia) pory. Z jego powodu od kilku dni nie udaje nam się wyjść po południu na plac zabaw i bardzo dużo czasu spędzamy w domu. Różnie sobie z takimi sytuacjami radzimy, dziś na przykład ciocie uczyły nas afrykańskich tańców. Tańczyliśmy więc do muzyki, która towarzyszy im na weselach – nie jest to zadanie łatwe. Nawet jeśli czarnoskóry wygląda jakby ruchy nie sprawiały mu najmniejszego problemu i nie powodowały zmęczenia to wiedz, że musisz namachać się biodrami tak, że prawie je pogubisz. I jeszcze do tego masz się oczywiście uśmiechać. Dzieciaki czerpią z tańca (śpiewu, grania) bardzo dużo radości i trzeba przyznać, że znakomita większość jest bardzo muzykalna. Bardzo dobrze śpiewają, rytmicznie klaszczą, a u starszaków widać zalążki dobrych ruchów. Powoli klaruje nam się w głowie plan jak te umiejętności rozwijać.

 

Niecały miesiąc temu dołączył do nas Misarch. Jego początki były dość zachowawcze i ostrożne (szczególnie, że nie znał angielskiego), teraz wrósł już w rodzinę na dobre. Jest bardzo wesołym i szczerym chłopcem. Bardzo szybko się uczy i nawet uczenie się sprawia mu wyraźną radość. Cieszy się zawsze, gdy uda mu się samodzielnie ubrać, bardzo dobrze myje się sam, z przyjemnością też pomaga w myciu innym (czasem mam wrażenie, że umyłby nawet i nas gdybyśmy dali mu taką możliwość). A dla nas jest to cudowne uczucie widzieć chłopca, który trzy tygodnie temu nie mówił nic, a teraz strzela do ciebie z How are you? , dziękuje za przygotowanie posiłku i mówi dobranoc. I przez większość czasu ma niesamowitą radość z życia.

 

2 komentarze

  • frodka

    Halo halo Uganda!
    Wzruszył mnie ostatni akapit, Żabo. Ile Ty tam musisz doświadczać codziennej radości z radości innych!
    Jak Kochana można Was wspierać? czy konto, które jest na głównej stronce Window of Life to TO? Może chcielibyście jakąś paczkę z Polszy?
    tęsknię, ale wiem, że masz się tam dobrze 🙂 całuję Was wszystkich! **

    PS. Na Kubie też był Lewandowski przed Papa Polaco! ;;

    • Beata

      Tak, konto ze strony Window jest aktualne 🙂 Za każdą wpłatę będziemy bardzo wdzięczni. I będziemy się bardzo cieszyć. Co do paczki – dam znać! Dzięki, Olku!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *