podróż

W ostatnich siedmiu dniach pięć razy jechałyśmy na boda, trzy razy w matatu, trzy razy autobusem i nawet trzy razy samochodem. Takie liczby oznaczają jedno – podróż. Wybrałyśmy się z Natalią na tygodniową wyprawę, w której tylko rower i samolot nie został przez nas wykorzystany (w ruch  poszły nawet łódki). Miałyśmy w tych dniach dużo podróżnego szczęścia, spotkałyśmy bardzo życzliwych ludzi, zobaczyłyśmy piękne miejsca.

 

Przemierzyłyśmy Ugandę w dół. Wyruszyłyśmy w nocy z niedzieli na poniedziałek z Masindi, by jeszcze przed świtem przesiąść się w Kampali w autobus jadący do Fort Portal. Przedostanie się z Kihande na postój matatu w Masindi o drugiej w nocy nie jest łatwe, ale ogromnym sercem wykazał się Pan Mansur który zawiózł nas tam samochodem. Miejsce będące uosobieniem zła w Kampali czyli stacja autobusowa (ta sama, która przeraziła mnie zaraz po przylocie) jeszcze nie obudzona nie wieje aż taką grozą. Miałyśmy szczęście, bo w autobusie do Fort Portal zostały dla nas dwa ostatnie miejsca. Nie trzeba było siedzieć i czekać na odjazd, popychano nas za to z lekko natarczywym muzungu sit, sit! Zawsze zdumiewa mnie ten moment przejścia z leniwego oczekiwania w pośpiech tak wielki, jakiego nawet w Europie się nie zaznaje.

 

Fort Portal jest bardzo ładnym miastem. Niewiele udało nam się zwiedzić gdyż nie było ono naszym miejscem docelowym w tym rejonie, z tego jednak co zobaczyłyśmy wniosek był jeden – miasto zdecydowanie turystyczne, zadbane, z podobną do europejskiej organizacją przestrzeni. A my podążyłyśmy dalej, na wieś, do krainy jezior. Do miejsca, jak się okazało, magicznego.

 

Czterdzieści minut drogi (na boda) od Fort Portal mieszka Jaś. Niech mnie kule biją, nie mam pojęcia jak nazywa się ta wioska, ale po co ci nazwa gdy wszyscy boda w odległości kilku kilometrów znają to miejsce pod nazwą Jasiu’s place. Jasio wśród lokalnych niejedno ma imię, w rzeczywistości imię jego brzmi Janusz, nazwisko zaś Zasada. Pochodzi z Olkusza, przez szereg lat pracował jako przewodnik w krajach Afryki Wschodniej by wreszcie siedem lat temu osiedlić się w Ugandzie. W wiosce o nieznanej mi nazwie stworzył dom nie tylko dla siebie ale dla wszystkich wędrowców, którzy na swojej drodze szukają odpoczynku i chwili wytchnienia, miejsca, w którym mogą czuć się jak w domu i robić (lub nie robić) co im się żywnie podoba. U Jasia można więc popływać w jeziorze (które nie jest skażone bakteriami), poleżeć na hamaku, pomóc w okołodomowych pracach, pogotować, napić się wódki z bananów lub piwa, nauczyć się od zaprzyjaźnionych kobiet wykonywania mat z trawy, czytać książki, obserwować ptaki, spacerować, spać… Wszystko to w towarzystwie Jasia – dobrej duszy, która otacza opieką ale pozostawia cię w zupełnej wolności. Kawałek naszych serc został w tym miejscu i nie chciałyśmy go wcale opuszczać. Każdemu, kogo życie rzuci w te strony i będzie potrzebował odpocząć, polecam. Miejsce nazywa się Ayapapa.

 

Rzut beretem od Jasia mieszkają szympansy. Kilkanaście kilometrów od jego domu rozciąga się Park Narodowy Kibale, w którego lasach można je obserwować. Wybrałyśmy się na tak zwany chimpanzee tracking i razem z przewodnikiem o imieniu Eli szukałyśmy ukrytej w lesie jednej z grup. Żyje ich tam trzynaście, każda z grup liczy około stu dwudziestu członków, a dwie z tych grup są oswojone z obecnością ludzi. Niektórzy przedstawiciele grupy, którą śledziliśmy mają już nawet swoje imiona. Patrzysz więc sobie na takiego szympansa – jak siedzi, rozkłada się do drzemki, ziewa sobie, dłubie w nosie, drapie pod pachą – i myślisz, jak bardzo jest do ciebie podobny. Różnica jest tylko taka, że ty nie dłubałbyś w nosie w obecności dwudziestoosobowej publiczności, on zaś konwenanse ma gdzieś. Szympansy są piękne i mądre, mają swoje zwyczaje i sposoby komunikacji. Gdy idziesz przez las i nagle otacza się wrzask ich rozmów i dudnienie drzew, w które stukają by się porozumieć – nie sposób w tym hałasie się nie zakochać.

 

Przy okazji wizyty w parku po raz kolejny okazało się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Przyjechałyśmy ze zbyt małą ilością pieniędzy, niewystarczającą na wejście, nie wspominając nawet o zapłaceniu boda, który nas tam przywiózł. Cóż, zdarza się. I co? I na wszystko znajdzie się sposób. Trochę ludzkiej przebiegłości, odrobina życzliwości i dobrej woli, zadbanie o interesy obu stron i już! Wszystko jest możliwe. Tutaj wszystko jest możliwe.

 

Od Jasia droga poprowadziła nas z Fort Portal przez Mbararę do Kabale, od którego blisko już do granicy z Rwandą. Chciałyśmy zobaczyć jezioro Bunyonyi, jedno z najgłębszych w całej Afryce i najpiękniejszych w Ugandzie. Jako osoby wprawione w pływaniu canoe (Natalia płynęła raz, ja ani razu) postanowiłyśmy wypożyczyć jedno i zwiedzić jezioro. Łódka piękna, duża, zrobiona z jednego kawałka eukaliptusowego drzewa. Z racji na długość stażu Natalia została sterującą, ja wiosłującą. Ludzie kochani, trzeba było widzieć nas gdy próbowałyśmy wypłynąć z naszej zatoczki. Ilość kółek wykręconych we wszystkie strony przeszła ludzkie pojęcie, zdołałyśmy nawet poprzechylać się niebezpiecznie na prawo i lewo. Musiało to wyglądać spektakularnie, bo nasz pan przewodnik pofatygował się na swoim canoe od pomostu by złożyć osobiste gratulacje i poinstruować nas, jak się tym pływa. Potem było już tylko lepiej.

 

Jezioro Bunyoni ma w sobie coś magicznego. Coś, co ciężko nawet uchwycić na zdjęciach. Otaczające je pagórki, wyspy, które się na nim znajdują – przepiękne. Nad jeziorem często unosi się mgła ograniczająca widoczność, co czyni je jeszcze bardziej tajemniczym. W piątki na jednym z brzegów odbywa się targ, widziałyśmy więc łódki ściągające tam ze wszystkich stron. Mijali nas ludzie, którzy nad jeziorem żyją i dla których wiosłowanie w canoe jest jak jazda rowerem. Później korzystając już z motorowej łodzi wypuściliśmy się na szersze wody i zwiedziliśmy kilka wysp.

 

Po wyprawie zostaną w nas miejsca i ludzie, godziny spędzone w przesadnie wypełnionych matatu, wspomnienie czerwonych i zielonych wnętrz autobusów. Zostaną śpiewane z Jasiem piosenki Roberta Kasprzyckiego i Kultu, orzeźwiające kąpiele w jeziorze, szaragający twarz wiatr szalejący po autobusie, widok zieleni i wzgórz.

 

Wróciłyśmy do domu. Domu, w którym dzieci wybiegły by nas powitać, w którym ciocie cieszyły się z naszego powrotu. Domu, który w niedługim czasie przyjdzie nam znowu opuścić i to nie na tydzień. Póki co cieszymy się śmiejącą się Promise, rosnącymi w oczach dziećmi i słońcem.

 

u Jasia:

 

 

u szympansów:

 

 

Lake Bunyonyi:

 

 

w drodze:

 

9 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *