Kampala
Do stolicy można dostać się z Masindi różnymi środkami komunikacji. Gdy pokonywałam tę trasę po raz pierwszy użyłam jednej z trzech popularnych linii autobusowych. Autobus ma swoje plusy – komfort, często dobry wybór trasy, ma też jednak dwie złe strony – jest większy więc dłużej czekasz aż się zapełni oraz często robi krótkie postoje. Trasę Masindi – Kampala pokonałyśmy dziś, zwyczajem Marii, matatu (powszechnie zwanym tutaj taxi) czyli piętnastooosobowym busem. Wygląda dokładnie jak ten powyżej, a ja znam go już z trasy Entebbe – Kampala, którą pokonywałam zaraz po przylocie. Matatu nie zatrzymuje się po drodze prawie wcale ale jest w nim mniej miejsca. Jeśliś wysoki, musisz trochę pocierpieć.
Kampala przywitała nas znów głośnym przystankiem autobusowym, tym razem jednak nie zwracałam uwagi na ewentualne okrzyki. Skupiłam się na podążaniu śladem Marii i nie zgubieniu plecaka. Naszym pierwszym celem był sklep, w którym zakupiłyśmy kilka prezentów dla Grace. Sklep, muszę przyznać, całkiem światowy. W przypadku dużych supermarketów w Kampali zawsze na wejściu wita cię kontrola bezpieczeństwa. Na teren sklepu nie wolno wejść z plecakiem, trzeba zostawić go w czymś na kształt szatni. W sklepie nieafrykańska muzyka i na każdym kroku pracownik, który chce ci w czymś pomóc. Można powiedzieć, że trochę tam odpoczęłyśmy.
Szkoła Grace znajduje się już poza granicami miasta. Przejazd (bez korków) zajmuje około pół godziny, w przypadku natężenia ruchu nawet do dwóch. Po drodze mija się Kampalę różnorodną – od bogatszej po bardzo biedną, kończąc na przygnębiającej nieco wsi. W klasie Grace jest sto dziewczynek w podobnym do niej wieku (10 – 12 lat), klasa dzieli się na dwie części. Grace uczy się więc w pięćdziesięcioosobowym zespole. Dzień odwiedzin organizowany jest raz na kilka miesięcy, dziś do szkoły zjechało więc bardzo wiele rodzin. Większość z nas wyległa poza mury by wspólnie z dziećmi zjeść posiłek, szybko jednak przegonił nas deszcz. Grace uczy się dobrze, nauczyła się pływać i ma zamiar niedługo wystartować w zawodach. Do domu przyjedzie w grudniu – wtedy w całym kraju zaczynają się wakacje.
Nie mogę przyzwyczaić oka do zagospodarowania przestrzeni w Kampali. Jeśli jakiś zamysł w tym wszystkim jest, to ciężko mi go odczytać. Podobnie jest z ruchem ulicznym, który przebiega chaotycznie, a najbardziej odczuwa się to będąc pieszym. Czynność przechodzenia na drugą stronę ulicy odbywa się na tyle sposobów ilu ludzi ją podejmuje, ja sama zaś w momencie jej wykonywania całkowicie zawierzam swe życie otaczajacym mnie kierowcom i ufam, że wiedzą co robią. Bo ja niestety nie za bardzo wiem.
Po powrocie ze szkoły miałyśmy chwilę dla siebie, a chwilę tę wykorzystałyśmy na zakupy. Maria zaprowadziła nas do miejsca zwanego craft market, gdzie nabyć można pamiątki i rękodzieło, czyli wszystkie te rzeczy, których od Ugandy oczekuje muzungu. Są tam więc bransolety, torby, portfele, sukienki, spodnie, obrazy, rzeźby, szmaciane lalki o czarnym obliczu – wszystko to, co nam wydaje się afrykańskie, a co mieszkańcy Ugandy mają na co dzień w wielkim poważaniu. Nikt nie nosi tu spodni, które ja sobie kupiłam. Najbardziej modni noszą dżinsy i prostują włosy, ci tradycyjni zaś szyją lub kupują długie sukienki. Odniosłam dzisiaj wrażenie, że istnieją jakby dwie rzeczywistości – ta, która jest naprawdę i dąży ku Zachodowi oraz ta, którą Zachód chce tutaj widzieć i którą taki craft market mu zapewnia. Z resztą, czy to jedyne miejsce z takim zjawiskiem?
Najbardziej męczący okazał się powrót do domu. Choć nasze powrotne matatu zapełniło się szybko i nastawiłam się na podróż bardzo pozytywnie to dłużyła nam się niemiłosiernie. Trzy rozgadane panie za mną po pierwszych żartach z nas (zawsze wiesz kiedy z ciebie żartują, wystarczy usłyszeć muzungu) trochę się wyciszyły, na koniec jednak jedna z nich miała straszną potrzebę dotykania mojego ramienia. Bardzo dziwne uczucie, nie przeszkadzało mi to jednak na tyle by zwrócić jej uwagę.
Po dniu w takim mieście jak Kampala do naszego Masindi wraca się z ogromną radością i ulgą. A gdybym miała teraz wskazać co zabiorę ze sobą do domu jako pamiątkę z Ugandy, to byłby to plastikowy kubek w kolorze różowym. Tego to się dopiero tutaj używa!
PS. Czy jesteście w stanie dojrzeć na jednym ze zdjęć co udało się chłopcom zapakować na boda? Spróbujcie przyjrzeć się przez szybę matatu.
Jejku, Żabciu! Strasznie fajnie się czyta tę Twoją relację! 🙂 Łapię się na tym, że siedząc przed komputerem mniej więcej co pół godzinki sprawdzam, czy się jakiś wpis pojawił 🙂 Trzymam kciuki za Twój dalszy pobyt!
a mnie raduje bardzo, że ktoś czyta 🙂
Czytamy, czytamy. Najlepiej przed snem- takie bajki afrykańskie, tzn. W pustyni i w puszczy dzisiejsze. ( choć, gdzie ta pustynia i puszcza nie wiem, ale tak jakoś przed snem trochę bredzę 🙂 )
Ławkę zapakowali? Gdyby to była Rosja to napisałabym, że dwuosobowy drewniany tapczan aka wersalka :p
Gładziu, to była wersalka! A potem dołożyli na nią jeszcze dwa fotele 🙂
Nooo to ja jak te chłopaki – miszczu 🙂