Araali’s place
Podróż z Masindi do Fort Portal trwa (przy dobrych wiatrach) osiem do dziewięciu godzin. Można (tak jak ja i Helena) skorzystać z taxi (małego busika zwanego też matatu), który wyrusza z Masindi najwcześniej około trzeciej w nocy i o świcie (między szóstą a siódmą rano) złapać autobus do Fortu. Ta opcja wydaje się najszybsza, bo u celu jest się już koło południa. Podróż taka ma również dwa inne plusy – jeśli ma się niedużą wrażliwość to można przespać pół nocy, nie zacznie także jeszcze mocno doskwierać słońce, które najbardziej dokuczliwe bywa po południu.
Docieramy więc do Fort Portal, pięknego skądinąd miasteczka na zachodzie Ugandy, ale to nie koniec naszej podróży. Za cel obrałyśmy sobie jezioro Lyantonde, jedno z pięknych jezior kraterowych w pobliżu masywu Gór Rwenzori. Nad tym jeziorem (około trzydziestu kilometrów od Fortu) mieszka Jaś (Ayapapa Home).
Jasia poznałam całkowicie przypadkiem w lutym tego roku, była to więc moja druga wizyta w jego domu. W przeciwieństwie do pierwszej, nie stawiałam sobie ścisłych ram czasowych. Dom Jasia to miejsce, na które trzeba mieć czas. A nawet jeśli zaplanujesz, że zostajesz tam dwie noce, to jakieś magiczne siły sprawiają, że przedłużą się do pięciu. Lepiej więc z góry zaplanować siedem lub nie planować wcale i dać się ponieść magii.
Dom Jasia to natura – ptaki, drzewa, zioła, woda. To afrykańska i polska muzyka, która uprzyjemnia wieczory. To możliwość patrzenia na gwiazdy z jakby specjalnie do tego wybudowanej, wysokiej platformy. To niekończące się rozmowy na werandzie, która chroni przed słońcem i deszczem. To wspólne gotowanie, wybuchy śmiechu i relaksująca cisza. Książki, krzyżówki, spacery, kąpiele w jeziorze. Jeśli jeszcze się nie domyślacie, co chcę powiedzieć, to powiem wprost: Dom Jasia to WSZYSTKO.
Można zaszyć się gdzieś w środku lub w jednym z zakątków podwórka, można także wyruszyć na boda-boda na dłuższą wycieczkę po okolicy. Jeziora schowane między wzgórzami stanowią piękny dla oka widok. Wszechobecna, moja ulubiona zieleń występuje tu pod postacią drzew, krzewów i plantacji bananów. Z opowieści Jasia wynika, że teren ten zasiedlony został stosunkowo niedawno (około pięćdziesięciu lat temu), wieś nie liczy wcale wielu domów. Stoją poukrywane pod wzgórzami, z dala od większych dróg. Jeśli nie chcesz być dostrzeżony, może się to udać. Jeśli chcesz spotkać tutejszych mieszkańców, wyjdź na większą drogę. Spotkasz dzieci wracające ze szkoły i drobnych handlarzy. Jeśli powiesz im, gdzie mieszkasz, to uśmiechną się życzliwie i powiedzą Ci, że Araali to dobry człowiek. Takim imieniem nazywają Jasia. Imieniem empaacho, które mu tutaj nadano.
Pobyt w cudownych okolicznościach domu Jasia zakończył mój pobyt w Ugandzie w listopadzie 2016. Pobyt numer dwa, który jest nadal dopiero początkiem. Takie właśnie mam wrażenie. Każda kolejna wizyta pomnaża powody do powrotów. Mam nadzieję, że w przyszłym roku ktoś z polskich przyjaciół skusi się i powróci razem ze mną.
O drugim, poza domem Window of Life, projekcie, który skradł moje serce przeczytać będziecie mogli już niedługo w osobnym wpisie. Poznacie kobiety ze wsi Kabata, które wspólnymi siłami dokonują niesamowitych rzeczy.