dystans
Będąc daleko od domu nabiera się dystansu do wielu rzeczy. W innym miejscu żyje się innym życiem więc na swoje dotychczasowe patrzy się inaczej. Co jednak uświadomiłam sobie dzisiaj – dystans do dotychczasowego życia to jedno, drugie to dystans do samego siebie.
Trzeba potrafić się z siebie śmiać. Gdy wchodzisz w nieznaną ci kulturę i uczysz się jej od zera nie da się nie popełnić błędu. Trzeba umieć śmiać się z własnych pomyłek i przyjmować żarty innych. Tutaj dystans do własnej osoby zaczyna się już w akceptacji siebie jako muzungu, którego wołają dzieci i za którym krzyczą kierowcy boda. Nie ma co się za to obrażać, brać tego do siebie. Koniec końców, czy mówią coś nieprawdziwego? Często gdy gdzieś się pojawiamy po prostu się o nas mówi. Podaje się nas za przykład, nawiązuje się do nas, nie możemy przejść lub pojawić się niezauważeni. Dystans to także pozwolenie na to, zostawienie pewnych sytuacji samym sobie. Nie dzieje nam się przecież krzywda.
Dystans to też nie wpadanie w samozachwyt, gdy muzungu interpretują w drugą stronę – chcą wszędzie przepuścić cię jako pierwszego, dać najlepsze miejsca, wyróżnić. Nie ma co się nadymać, im bardziej się wywyższasz tym bardziej będzie bolało gdy będziesz spadał.
Dziś osiągnęłam prywatne apogeum dystansu gdy wybrałyśmy się z Marią i Hope na noworoczny koncert do Miracle Centre. Kilka tutejszych piosenek znam po polsku, podpatrzyli że śpiewam sobie pod nosem i wywołali mnie na scenę. Nie boję się wyjść i mówić do ludzi (przy różnych okazjach nawet tutaj się to już zdarzyło), ale śpiewać? Do mikrofonu? Na noworocznym koncercie? Oni tu naprawdę dobrze śpiewają i tańczą (nierzadko robią te dwie rzeczy jednocześnie i jakość żadnej z nich nie spada). Była to, rzekłabym oględnie, mała klęska. Scenę pożegnałam z uśmiechem, a gdy wróciłam na swoje miejsce zaczęła się wewnętrzna walka. Walczyły cztery siły: a. wyryć piętami dziurę i się w nią zapaść, b. rozpłakać się, c. wyjść, d. zostać i jakoś wytrzymać. Jako że chyba nie miałam odwagi na wykonanie pierwszych trzech, zostałam. Nawet się uśmiechałam, w głębi duszy powtarzając, że już nigdy nie przyjdę do Miracle Centre.
A po jakimś czasie przyszła zmiana. Nie wiem, co dokładnie się zadziało, ale zaczęłam się po prostu śmiać. Z siebie się śmiać, ze swojego krzywego występu i późniejszego przeżywania. Prawdopodobnie widownia już po trzech minutach zajęła uwagę innymi występującymi, a ja siedziałam jak na szpilkach i szukałam drogi ucieczki. A nawet jeśli jest ktoś kto śmieje się do teraz, to… śmiech to przecież samo zdrowie!
O Pani, napewno nie była to taka klęska! Ale jeśli towarzyszyło Ci uczucie jak w śnie, w którym nagle stajesz się naga w zatłoczonym miejscu… to nie zadroszcze;) Ale cieszę się, że skończyło się na uśmiechu i autobrechcie! Brawo Żaba 🙂