kontrasty i skrajności

Za sprawą małej Judith znaleźliśmy się znów w Kampali. Potrzebne były szczegółowe badania, które lepiej wykonać w stolicy, w lepszym szpitalu. Wyruszyliśmy z domu w piątek przed świtem – Maria, Judith i sześcioro muzungu.

 

Pierwszą z wielu niezwykłych rzeczy, które spotkały nas po drodze był autobus do Kampali. Gdy zmierzaliśmy na stację z naszego Kihande Marta i Rik (będący już na miejscu) dzwonili do nas, by nas pospieszyć. Pospieszyć nas, bo autobus zaraz odjedzie! Czasem więc przychodzi ci wsiąść do autobusu i czekać kilka godzin, innym razem jeszcze przed planowym odjazdem przewoźnik wysyła po ciebie boda boda byś jak najszybciej wsiadał. Nie widziałam nawet w Polsce takiego pośpiechu. Skrajności.

 

Za przewożenie małych dzieci w Ugandzie się nie płaci, nie mają często również swoich miejsc. Nie używa się tu podstawek, fotelików, wózków – wszystko to zastępują czyjeś ręce. Nie ma znaczenia, czy jedziesz autobusem, matatu czy boda boda – dziecko trzymasz na rękach. Gdy idziesz, dziecko przewiązujesz chustą na swoich plecach.

 

Droga  z Masindi do Kampali jest naprawdę dobra – mamy asfalt. Podróż zajmuje zwykle trzy lub trzy i pół godziny, jej długość zależy jednak od sytuacji w samej Kampali, gdzie bardzo często zastać można potężne korki. Czasem samochody po prostu stoją i nie wyglądają jakby miały się w ogóle ruszyć. Na skrzyżowaniach stoją w różne strony i do tej pory nie wiem, jak kierujący  ruchem policjanci potrafią nad tym wszystkim zapanować. Jedynymi, których korki nie obchodzą są kierowcy boda boda. Oni wcisną się motocyklem wszędzie.

 

Naszą trzecią wizytę w Kampali rozpoczęliśmy od craft marketu, innego niż poprzednim razem. Tutaj oprócz tych samych co wszędzie spodni, torebek, kolczyków i obrazków spotkać można było także kobiety, które wyrabiają biżuterię z papieru czy krawców, którzy uszyją dla ciebie coś na miarę. Po trzech pierwszych okrążeniach dedykowanych oględzinom zaczęłam kupować, co tutaj zastąpić można w sumie słowem negocjowanie. Zadane przez klienta pytanie How much is it? otwiera szerokie bramy do zbijania podanej ceny. Nie da się nie negocjować – raz, że ceny są tak wysokie, że aż śmieszne, dwa – negocjowanie to tutaj część kultury. Muszę przyznać, że idea negocjowania nawet mi się spodobała. To bardziej towarzyska rozmowa, bo często zbacza się z tematu pieniądza by po kilku zdaniach wrócić z propozycją niższej kwoty. Moim celem nigdy nie jest się pokłócić – jeśli czuję, że sprzedawca nie zejdzie niżej a nadal uważam, że cena znacznie przekracza normę – odchodzę. W najgorszym wypadku po prostu nie kupisz. Trzeba jednak pamiętać, że tutejsze ceny w przeliczeniu na naszą złotówkę nie są zwykle wysokie.

 

Inaczej sytuacja ma się z kierowcami boda boda, z którymi negocjuje się z zasady i zawsze. Ich ceny są wygórowane, przekraczają cenę dla tutejszych siedmio- lub dziesięciokrotnie. Negocjacje z kierowcami są jednak sztuką trudną, szczególnie dla człowieka, który nie zna miasta i nie ma pojęcia, gdzie znajduje się miejsce, do którego chce pojechać.

 

W Kampali spędziliśmy dwa dni, każdy z nich z przerwą na deszcz. Szczęśliwie zastawał nas zwykle podczas kawy lub posiłku, zostawialiśmy więc w restauracji nienaturalnie długo (czasem dokupując dodatkowe ciastko). Tutaj ciemne chmury zawsze zwiastują deszcz obfity. Taki, w którym nie da się przebiec na drugą stronę ulicy. W Kampali jest na szczęście wiele przyjemnych miejsc z bardzo dobrym jedzeniem (regionalnym i nie tylko) i kawą.

 

W pierwszym dniu wycieczki odwiedziliśmy Teatr Narodowy. Mieliśmy wstąpić na chwilę by zobaczyć, jak wygląda i co można w nim oglądać. Jak to się zwykle w życiu zdarza, plan uległ błyskawicznej zmianie gdy okazało się, że trafiliśmy wprost na finał konkursu tanecznego dla lokalnych grup nawiązujących do tradycji muzycznych swoich regionów. Wydarzenie połączone było z promocją nowego alkoholowego trunku, którego producenci byli najprawdopodobniej sponsorami konkursu i nagród. Gdy usłyszeliśmy o tańcu i muzyce – postanowiliśmy zostać, a organizatorzy zaskoczyli nas jeszcze bardziej zaproszeniem do loży VIP. I tak to właśnie jest tutaj – kolejna skrajność. Z jednej strony muzungu price (nawet w publicznej toalecie próbują wymuszać od nas więcej pieniędzy), czasem arogancka postawa i w większości przypadków węszenie interesu, z drugiej strony loże VIP z bufetem, uśmiechy i uściski dłoni (które być może również jakiś interes w sobie mają). Niezły rozstrzał, uwierzcie. Czasem brwi same się unoszą.

 

Występy były przepiękne. Nakręciłam kilka filmów, może zdjęcia również oddadzą trochę tego, co widziały moje oczy. Nigdy tego nie zapomnę. Muzycy tutaj grają na bębnach w większości powleczonych krowią skórą. W użyciu są również drewniane flety i ksylofon. Tradycyjnie nie grało się tutaj na djembe, przyszło ono z czasem. Taniec natomiast nazywa się baganda dance i opiera się na bardzo energicznych ruchach bioder i nóg  przy jednoczesnym zupełnym bezruchu klatki piersiowej, szyi i głowy. Mówiąc wprost – trzęsą tyłkami tak, że nie mieści mi się to w głowie. Patrząc na ugandyjczyków w tańcu mam wrażenie, że ich ciało podzielone jest na dwie niezależne od siebie części. Góra ma swój świat, a dół swój. Wszystko razem w połączeniu z bębnami wygląda i brzmi wspaniale. Nie jest oczywiście tak, że ludzie się z tym rodzą. Widać u tancerzy i muzyków ogromną pracę, nawet nad tym by w tak intensywnym wysiłku jeszcze się uśmiechać. Ale nie da się zaprzeczyć, że mieszkańcy Afryki muzykę mają w sobie i żyją w niej od dziecka.

 

 

W Kampali jedliśmy etiopskie jedzenie, jeździliśmy boda boda ocierając się kolanami o samochody (siedzący za mną Bastian powtarzał w kółko Nie zmieścimy się, nie zmieścimy się… a jednak za każdym razem się mieściliśmy), odwiedziliśmy Muzeum Narodowe gdzie przewodnik nauczył mnie grać na ksylofonie tradycyjną melodię, odwiedziliśmy targ owocowy i centrum handlowe w bogatej dzielnicy, które wyglądało zupełnie jak Galeria Mokotów. To miejsce pokazało mi, jak ogromny jest tutaj kontrast między bogactwem a biedą. I jedno i drugie zjawisko występuje tutaj w postaci skrajnej, dlatego przestrzeń między nimi jest ogromna. Skrajności i kontrasty, dużo ich tutaj widzę.

 

Dzięki Marcie i Rikowi odkrywamy przyjazne oblicze nawet najbardziej nieprzyjaznych miejsc. Do Masindi dotarliśmy wczoraj późnym wieczorem, a jednak zostaliśmy jeszcze w mieście by zjeść lokalny specjał o nazwie rollex (placek ciapati zwinięty jak naleśnik, w środku smażone jajko z warzywami) wypiekany przez sympatycznego chłopaka na stanowisku zaraz przy drodze. Sześcioro muzungu z rollexami i słodkim napojem w ręce siedzących na murku pod supermarketem – piękny obrazek. Chwila dla tutejszych na oswojenie się z widokiem i znów czujemy się jak w domu.

 

PS. Bardzo trudno jest opisywać tak złożone doświadczenia – dużo wrażeń, obserwacji i przemyśleń w jednym czasie. Mam nadzieję, że powyższa wiadomość jest w ogóle czytalna (tak jak jadalna, tylko że do czytania). Przesyłam Wam ogromne uściski.

2 komentarze

    • Beata

      Noc spędziliśmy w hostelu – tanim ale schludnym, prysznice mają nawet ciepłą wodę (w Masindi nie mamy). Do późna siedzieliśmy w knajpie z etiopskim jedzeniem, potem wskoczyliśmy na boda . Z Judith to bardziej rozbudowana historia, jeszcze nie możemy powiedzieć nic na sto procent 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *